Kultura

Teatr za kulisami — cz. II

Zanim otworzyła się kurtyna, scena przypominała mi czasami wyobrażenia typu „Co dzieje się w książkach, kiedy nikt ich nie czyta”. Cała scenografia była już gotowa, tworząc niewielki, magiczny świat zamknięty w objęciach welurowego materiału kurtyny i kulis. Na scenie była już część postaci, jednak robiły one rzeczy bardziej przyziemne niż szycie koszulek z pokrzyw czy walka z Królem Myszy — rozciągały się, ćwiczyły fragmenty choreografii albo po prostu się wygłupiały.

Sygnałem dla nas, aby się wyciszyć i iść na swoje miejsca był moment, kiedy nasza instruktorka wychodziła przed kurtynę, żeby skierować do publiczności parę słów wstępu. Potem kilkanaście sekund otwierającej się kurtyny, kilkanaście sekund wstrzymanego oddechu, kiedy wpuszczamy widzów do naszego świata. Kiedy stało się zastygniętym w pozie początkowej na scenie, to kilkadziesiąt sekund od momentu, kiedy kurtyna zaczęła się otwierać, do chwili, gdy zaczęła grać muzyka, wydawało się nieskończenie długie i, jednocześnie, pełne możliwości, jakby za moment wszystko mogło się wydarzyć.

A kiedy już zabrzmiała muzyka, to nie było zmiłuj — przedstawienie bezlitośnie gnało do przodu, scena po scenie, dialog po dialogu, taniec po tańcu. Nieważne, czy zdążyłeś dojść na swoje miejsce, nieważne, czy zdążyłeś się przebrać w kolejny strój — the show must go on. Zanim się zorientowałeś, był już antrakt (przerwa między aktami), chwilę potem kolejne akty, a w pewnym momencie zauważałeś, że właśnie tańczysz finał i już są ukłony i brawa i zamyka się kurtyna…

Ze sceny nie widać widzów. A przynajmniej nie widać ich dobrze, ze względu na kontrast pomiędzy światłami na scenie a ciemną widownią. Były też osoby (na przykład, ja), które i tak, podczas występowania starają się nie patrzeć bezpośrednio na widzów — to ułatwia skupienie się na przedstawieniu, co jest jednym z najważniejszych elementów występowania.

Podczas przedstawienia scena jest punktem, na którym jest skupiona uwaga zarówno widzów, jak i, co za tym idzie, aktorów. Będąc na scenie, aktorzy muszą skoncentrować się nie tylko na tym, żeby nie zapomnieć tekstu i choreografii, ale również na tym, żeby ani na chwilę nie wypaść z roli. Nawet jeżeli akurat nie ma się żadnej kwestii i tylko stoi się w tle, nawet jeżeli tańczy się w ostatnim rzędzie, nie można na moment zapomnieć, gdzie się jest i, co ważniejsze, kim się jest (oczywiście w sensie teatralnym, nie egzystencjalnym).

To skupienie na scenie musiało być również obecne, kiedy aktorzy znajdowali się poza nią. Nieważne, gdzie się przebywało — bezpośrednio za kulisami, w korytarzu, w łazience czy w garderobie — nie dało się uciec od odgłosów przedstawienia, które odliczały nam czas do kolejnego wejścia. I choć mieliśmy wywieszone w kluczowych miejscach rozpiski przedstawienia, na których były wypisane chronologicznie wszystkie sceny, piosenki i tańce, to i tak, słysząc niektóre dialogi lub takty muzyki, instynktownie wiedzieliśmy, że zaraz nasza kolej, że musimy już iść za kulisy i przygotować się do wejścia.

Jednak pomimo tego, że zawsze nie mogłam się doczekać tego przypływu adrenaliny, który towarzyszył wyjściu na scenę i występowaniu przed publicznością, jednocześnie trochę żal było mi opuszczać tę przestrzeń ukrytą przed oczami widzów. Garderobę pełną kostiumów, gdzie ktoś zawsze był w niedoczasie i gdzie bite były rekordy w przebieraniu się z jednego stroju w drugi. Korytarze zbyt wąskie na to, żeby bez problemu minęły się w nich dwie grupy aktorów, ale wystarczająco długie, żeby poćwiczyć w nich serię obrotów lub skoków. Kieszeń, w której odpoczywaliśmy na najbardziej miękkiej kanapie świata oraz po cichu śpiewaliśmy i tańczyliśmy z tymi, którzy byli akurat na scenie.

Ale najbardziej żal było mi zawsze wychodzić na scenę wtedy, kiedy przez dłuższy czas przebywałam w miejscu właśnie tuż obok, zaraz za kulisami. Co prawda była to w większości strefa, w której nie można było po prostu stać, bo przeszkadzało się wchodzącym i schodzącym aktorom, ale można było znaleźć miejsca, w których nikomu się nie zawadzało (z samego przodu sceny, między pierwszymi dwiema kulisami, gdzie przejście na scenę jest zablokowane głośnikami). Ta przestrzeń liminalna, w której panował mrok, w której można było mówić tylko szeptem, skąd widok na scenę był nawet lepszy niż z widowni, była równie magiczna, jak sama scena. Nie wszystkie z moich najlepszych wspomnień z tamtejszych przedstawień są z samego występowania — część z nich związanych jest właśnie ze staniem po prostu w tym miejscu za kulisami, w ciemności, z dłońmi na głośniku, żeby jeszcze lepiej czuć muzykę, ze wzrokiem utkwionym w tym, co dzieje się na scenie, zapominając o całym Bożym świecie i zamieniając się na chwilę z oglądanego w oglądającego, z aktora w widza. W tamtych momentach magia teatru wydawała się równie rzeczywista i namacalna co welwet kulis.