Kultura

Teatr za kulisami - część I

Czy, będąc na przedstawieniu w teatrze, zastanawialiście się kiedyś, co dzieje się poza sceną, w pomieszczeniach, do których widz nie ma dostępu? Czy podczas oglądania spektaklu część Waszej uwagi była skupiona na tym, co dzieje się za kulisami? Bo w moim przypadku odpowiedź na oba te pytania brzmi: „tak”. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że na każde przedstawienie, które oglądałam z widowni, przypada pięć, które obejrzałam zza kulis.

I nie tylko je obejrzałam, ale również w nich wystąpiłam. Do dziecięcego zespołu taneczno-teatralnego „Isadora” prowadzonego przez Danutę Migdę przyszłam jako ośmiolatka, a na dobre opuściłam go, mając lat 21.

Przedstawienia w Isadorze były w większości taneczne, ale miały też trochę tekstów i piosenek. Z powodu braku dobrego sprzętu, te dwa ostatnie elementy były zwykle nagrywane wcześniej i potem puszczane z playbacku. Odciążało to również młodych aktorów, którzy, oprócz ogarnięcia tego, co się dzieje na scenie przez półtorej godziny, musieli również panować nad tym, co dzieje się poza nią.

A działo się dużo. I nie tylko za samymi kulisami i w tzw. kieszeni (pomieszczeniu przylegającym do kulis). Jeżeli było miejsce, w którym mogliśmy trochę odetchnąć i porozmawiać normalnym głosem, to była to garderoba. Zwykle była to po prostu nasza sala do ćwiczeń z krzesłami ustawionymi wzdłuż ścian. A na krzesłach — kostiumy. Wszystkie uszyte przez naszą instruktorkę — panią Danusię.

Kostiumy — piękne, kolorowe, niczym z baśni — były jedną z najlepszych części występów wielu z nas. Lecz jednocześnie dość stresującą. Nie tylko należało zadbać o to, żeby ich niczym nie pobrudzić, pochlapać czy poplamić, ale trzeba też było pilnować, żeby ich nie zgubić. I żeby założyć odpowiedni kostium w odpowiednim momencie. I żeby kostium ten był kompletny. Gdyby stworzyć FAQ z pytań padających w garderobie, „Którą bluzkę zakładamy do tej spódnicy?” i „Co na głowę do tego stroju?” na pewno byłyby w ścisłej czołówce.

A bluzki, spódnice i stroiki na głowę to tylko część możliwych elementów stroju. Były też sukienki, legginsy, spodnie i body. Były doczepiane brody (nie pytajcie). Były maski, widoczność w których sprawiała, że odpowiedź na pytanie „Jak daleko do krawędzi sceny?” stawała się nagle priorytetem numer jeden. Raz, jako Rajski Ptak, przeżyłam kilkanaście sekund grozy z muzyką Bruno Coulais w tle, kiedy nie byłam w stanie wystarczająco szybko dopiąć do mojego kostiumu długiego ogona. Zdarzało się, że do tej zabawy dochodziły też rajstopy. Zwykle były one jednego koloru — białe albo czarne — przez całe przedstawienie. Ale czasami, dla urozmaicenia, do jednego lub dwóch strojów trzeba było założyć rajstopy tego drugiego koloru. A czasami do połowy kostiumów były rajstopy białe, a do drugiej połowy — czarne.

No dobrze, może w tym ostatnim przypadku zamiast „czasami” powinnam była napisać „rzadko”. Ale mi akurat to się przydarzyło. Było, to kiedy wystawialiśmy „Królową Śniegu”. Pamiętam to dobrze, bo stroje z czarnymi rajstopami i stroje z białymi rajstopami były na przemian, więc każdej zmianie kostiumu (a tych, w zależności od obsady, mogło być 4-6) towarzyszyło również gorączkowe zmienianie rajstop. Szkoda, że na Igrzyskach Olimpijskich nie ma zawodów w przebieraniu się na czas, bo myślę, że mogłabym godnie reprezentować Polskę w tej dyscyplinie.

Ale oczywiście nie samymi kostiumami żyje człowiek. Są też rekwizyty. Tu nawet nie będę próbować ich w żaden sposób kategoryzować. Był jeden jedyny klasyczny Dziadek do Orzechów. Było 12 koszulek z pokrzyw dla 12 braci zaklętych w łabędzie. Było około trzydziestu śnieżnych kul na sznurkach, które przynajmniej raz na taniec się komuś splątały. Była niezliczona ilość brokatu zrobionego z kawałków folii aluminiowej, dzięki czemu był on na tyle duży i na tyle wolno spadał, że był widoczny nawet z ostatniego rzędu widowni. Był długi na całą scenę pas granatowego, atłasowego materiału, na którym „odpływały” wianki świętojańskie. Było niewielkie jabłko, które w odpowiednim momencie musiało dramatycznie wytoczyć się zza parawanu, za który wyszła Królewna Śnieżka. A to tylko ułamek wszystkich rekwizytów. Przedmioty, z którymi występowaliśmy na scenie, obejmowały również wachlarze, siekierki, miecze, wielką kukłę Bazyliszka obsługiwaną przez cztery osoby, kwiatowe łuki, bukieciki konwalii, pawie pióra, duże, kartonowe zwierzęta, parasolki i… kawałki kolorowych folii.

Oczywiście, siekierki i miecze nie były prawdziwe, a plastikowe konwalie nie rozsiewały urzekającego zapachu, ale to wszystko traciło znaczenie w chwili, kiedy wychodziliśmy na scenę. Tam połączenie scenicznych świateł, głośno grającej muzyki i wpatrzonej widowni sprawiała, że przenosiliśmy się do innego świata. Ale o tym, co dokładnie działo się na scenie i w jej okolicach opowiem w drugiej części…